Pierwszą próbę
zdobycia szlaku wiślanego podjąłem pod
koniec lat osiemdziesiątych. Szybko okazało
się jednak, że tak dostojna rzeka nie
jest wcale łaskawa dla niezbyt doświadczonych
szczeniaków (a takim niewątpliwie wtedy
byłem!). Wobec zbyt dużego zanurzenia,
zbyt ciężkiego jachtu i przede wszystkim
wyjątkowo niskiego stanu wody, zmuszeni
byliśmy skapitulować po kilkudziesięciu
kilometrach, kończąc wyprawę tuż za mostem
w Szczucinie.
Doświadczenie uczy! Dlatego tym razem
było zupełnie inaczej. Lekki, o stosunkowo
małym zanurzeniu, jacht klasy FOKA (o
nazwie BAT*), dobry silnik zaburtowy (zdobyty
dzięki pomocy szefostwa PKS-u Mrągowo
- Giżycko - DZIĘKUJĘ!), starannie dobrany
sprzęt i ekwipunek, doskonałe przygotowanie
merytoryczne (w postaci wojskowych map,
locji opublikowanej w miesięczniku Żagle
i informacji z Internetu) oraz wsparcie
duchowe - lektury znakomitej książki Wojciecha
Giełżyńskiego pt. "Moja prywatna
Vistuliada" (wyd. Iskry, W-wa 1982
r.). Uważam, że nic nie odda lepiej klimatu
wiślanego szlaku, niż słowa autora tej
książki, który przebył go w 1980 r. łodzią
wiosłową, dlatego pozwoliłem sobie na
posłużenie się obszernymi cytatami.
Po pierwsze trzeba jasno powiedzieć, że
Wisła to przepiękna, prawie niezakłócona
cywilizacją, wręcz dzika, rzeka. Wraz
z poprzednim ustrojem odeszły, na szczęście,
czasy kiedy: "... zgodnie z ogólnoświatowym
trendem cywilizacyjnym po Wiśle dryfują
i brzegi jej zalegają niezliczone przedmioty,
będące niewątpliwie odpadami konsumpcyjnego
rozpasania w epoce wczesnej gierkowszczyzny,
a to: plastikowe i blaszane opakowania
po olejach (nawet GTX) oraz kosmetykach
samochodowych, rozmiękłe kartony po sokach
z "Pewexu", wymiętoszone bombonierki,
prezerwatywy, zdechłe wieprze i szczury,
gumowe piłki, lalki i niedźwiadki, opony
nadające się jeszcze do bieżnikowania(!),
buty (także z cholewami), butelki po "Żywieckim"
(okolica jest dostatnia), ortalionowe
płaszcze i podarte rajstopy, plastikowe
kręgle".
Wisła to: "... nic regularnego, nic
uporządkowanego ludzką pracą, wszystko
zaprojektowane przez tysiącletnie procesy
przyrodnicze, zwichrowane, przenikające
się i przeplatające w niezliczonych krzywiznach.
Skandaliczny bałagan, gorszący hydrotechników
i żeglugowców".
Dodatkowych trudności nawigacyjnych, ale
przede wszystkim niezwykłego uroku i klimatu
niesamowitości, przysparzają wiślane wyspy,
a nawet całe archipelagi wysp, tak licznie
występujące na całym środkowym odcinku
szlaku.
" Ich status prawny był przez wieki
płynny. Niektóre stanowiły własność prywatną,
a przynajmniej zwyczajowo za taką uchodziły,
inne należały, z mocy pradawnych przywilejów,
do wspólnot wioskowych, potem do gmin,
jeszcze inne były "niczyje".
Tak trwało nawet w początkach PRL. Obecnie
wszystkie są państwowe, wedle Prawa Wodnego,
którego Artykuł 10.1 stwierdza: "przymuliska,
odsypiska i wyspy, powstałe w sposób naturalny
na wodach, stanowiących własność Państwa,
oraz grunty uzyskane wskutek regulacji
tych wód, stanowią własność Państwa ..."
W praktyce jednak państwo nie ma na wyspach
wiślanych żadnych pilnych interesów, przeto
wykorzystywane są po dawnemu, głównie
do letniego wypasu jałowizny. Bydlęca
młodzież hartuje się pod gołym niebem,
choć nie wszędzie ma szanse nażreć się
do syta. Poi się, zauważyłem, raczej z
kałuż i maleńkich sadzawek podsiąkowych,
w których woda jest naturalnie przefiltrowana
i tylko w ostateczności zanurza pyski
w Wiśle. Ale głównym gospodarzem wysp
jest ptactwo. Na każdej nieprzeliczona
gawiedź ciekawych mew i śmigłych rybitw.
W nadrzecznych chaszczach, na łęgach nadwiślańskich,
przy odludnych łachach, żyje wiele innych
ptaków, nie znanych mi ani z upierzenia,
ani z dźwięków, jakie wydają. Coraz to
ujawnia się jakieś ćwierkające dziwactwo".
Rozważając przyrodnicze walory królowej
polskich rzek należy podziękować Opatrzności,
że nie ziściło się motto uchwały KC PZPR
z 1978 roku: "UCZYŃMY Z WISŁY SYMBOL
ROZKWITU SOCJALISTYCZNEJ POLSKI, SZLAK
WIODĄCY W PRZYSZŁOŚĆ".
" Rzeka bowiem - zgodnie z "Programem
Wisła", hołubionym przez wysokiego,
Pierwszego Sekretarza, który dobrze się
prezentował w telewizorze - miała być
w dynamicznym tempie przegrodzona niezliczonymi
zaporami i przeobrażona w łańcuch sztucznych
jezior, pełniących funkcję Drogi Wodnej
Klasy IV. Ogólnie biorąc to wcale nie
był zły pomysł. Niewątpliwie za kilka
albo kilkanaście lat znowu się doń powróci,
może ze skromniejszą reklamą, z mniejszą
liczbą superlatywów, rozważając wszelkie
"pro" i "kontra".
Ale był to pomysł niezmiernie kosztowny,
więc trochę nie na czasie jakby, gdyż
ekonomika narodowa, wymęczona przetwarzaniem
w czyn niezliczonych haseł i zbawczych
inicjatyw dostojnego przywódcy partii
i państwa, wpadała właśnie w korkociąg
kryzysu bez dna".
Mimo wszystko niewielki fragment Programu
został w ostatnim czasie dokończony. Już
wkrótce potężne barki będą mogły przewozić
towary, głównie węgiel, z Oświęcimia do
Krakowa.
I na tym koniec. Bo od śluzy w Przewozie
(Nowa Huta) poziom wody jest zwykle zbyt
niski dla naszego jachtu, a co dopiero
dla kilkudziesięciotonowych barek. Nawet
na dolnym odcinku rzeki, gdzie poziom
wody zapewniający swobodną żeglugę dla
jednostek handlowych jest teoretycznie
zagwarantowany, tuż pod powierzchnią czają
się kamienie, mielizny, przykosy, a niektóre
fragmenty koryta pokrywają ogromne łachy
piasku.
Dodatkowym utrudnieniem jest słabe oznakowanie
szlaku żeglugowego, szczególnie na górnej
Wiśle. Czym dalej na północ, tym znaki
bardziej widoczne i dokładniej ustawione.
Na szczęście na Wiśle nie ma zbyt wielu
obiektów hydrotechnicznych. Jedyne położone
za Krakowem śluzy, we Włocławku (różnica
poziomów sięga kilkunastu metrów, co przy
śluzie jednokomorowej robi duże wrażenie)
i Przegalinie
k/Gdańska są stale czynne dla większości
jednostek pływających.
Tylko przejście przez dziwaczny, nadmuchiwany,
jaz spiętrzający wodę dla Elektrociepłowni
w Połańcu, trzeba zgłosić z dwudniowym
wyprzedzeniem.
No i trzeba uważać na liczne przeprawy
promowe, przegradzające rzekę grubymi
linami w kilkunastu miejscach.
Nam, turystom-wodniakom, dała się we znaki
jeszcze jedna niedogodność. A mianowicie
brak (z nielicznymi wyjątkami w Kazimierzu,
Warszawie i na Jeziorze Włocławskim) prawdziwych
przystani, w których możnaby było bezpiecznie
pozostawić jacht, umyć się, wyrzucić śmieci.
Dlatego czasem cumowaliśmy do barek stojących
przy brzegu, najczęściej jednak stawaliśmy
bezpośrednio przy dzikich brzegach lub
wyspach. Ale to była dopiero atrakcja!
Wisła to, poza opisywaną wcześniej dziką
przyrodą, również wspaniała lekcja historii.
Przepływa ona przecież przez jedne z ciekawszych,
pod względem krajoznawczym, zakątków Polski.
A to właśnie wzdłuż jej brzegów kształtowała
się przez wieki historia naszego kraju.
Takie nazwy jak: Kraków, Sandomierz, Kazimierz,
Puławy, Warszawa, Płock, Włocławek, Toruń,
Bydgoszcz, Grudziądz i Gdańsk, mówią same
za siebie.
Poza nimi są też mniej znane, może bardziej
kameralne, ale za to tak ciekawe miejsca,
jak: Opatowiec, Zawichost, Modlin, Czerwińsk,
Tczew i wiele, wiele innych.
Do tego zestawu należy dodać Muzeum Wisły
w Tczewie, które każdy żeglarz śródlądowy
obowiązkowo powinien zobaczyć.
Podsumowując, po prawie dwóch tygodniach
rejsu, pokonaniu ponad 900?km, zużyciu
ok. 100 l paliwa, stracie czapeczki, dwóch
par okularów przeciwsłonecznych i kilku
innych drobiazgów, nasz BAT przeciął wreszcie
dziobem słoną falę... I to w tak dostojnym
miejscu jak Westerplatte!
Relacja z ekspedycji nie byłaby kompletna
gdybym na koniec nie podziękował wszystkim
ludziom dobrej woli, którzy pomagali nam
podczas przygotowań oraz na poszczególnych
etapach rejsu.
Łukasz
Krajewski
|
|